środa, 1 czerwca 2011

Seszele - tropikalny raj

Autorem artykułu jest Dariusz Włodarczyk



Co nieco informacji na temat Seszeli, jeszcze nie bardzo popularnego miejsca na ziemii, a które warto odwiedzić. Tropikalny klimat, lazurowy ocean, 115 wysp archipelagu na Pacyfiku.

Seszele to miejsce na ziemii, gdzie wydawałoby się czas płynie wolniej. Sprzyjają temu niezwykłe widoki, tropikalny klimat ze średnimi rocznymi temperaturami 27 stopni Celsjusza.

Archipelag Seszeli leży poza oceanicznym pasem cyklonicznym co znacznie podnosi atrakcyjność tego miejsca. Do archipelagu należy 115 wysp. Największe wyspy to Mahe, gdzie znajduje się stolica Republiki Seszeli - Victoria, Praslin słynące z luksusowych hoteli oraz La Digue. Archipelag leży pomiędzy 4 a 10 stopniem od równika oraz pomiędzy 480 a 1600 kilometrem od wschodniego wybrzeża Afryki.

Jako, iż jest to miejsce odległe od Polski, tak więc wyszukanie połączeń lotniczych w przystępnych cenach nie jest proste. Tanie loty to niestety nie będą. W Polsce mamy do wyboru połączenia rejsowe oferowane przez AirFrance z Air Seychelles oraz Lot , Czech Airlines oraz AirFrance. Najtańsza opcja za lot powrotny to koszt rzędu około 5 tysięcy złotych za osobę.

Wybór odpowiedniej pory na egzotyczne wakacje nie jest specjalny trudny, jako, iż przez cały rok temperatury na Seszelach nie spadają poniżej 25 stopni. Oczywiście możemy wybierając się w lipcu czy sierpniu możemy trafić na bardziej wietrzną i deszczową pogodę. Osobiście z doświadczenia polecam miesiące od marca do czerwca.

Będąc na wyspach zachwycać nas mogą zarówno widoki, jak i flora i fauna, do której w naszym klimacie nie przywykliśmy. Przylatując na lotnisko na wyspie Mahe, w stolicy kraju Victorii będziemy zmuszeni zadeklarować miejsce, gdzie zamierzamy się zatrzymać podczas pobytu. Ponadto należy uiścić opłatę wizową w wysokości 20 USD.

Nietrudno się domyślić, iż główną gałęzią republiki jest turystyka, wobec czego możemy skorzystać z szerokiej ofery luksusowych hoteli, gdzie ceny mogą nam przysporzyć zawrotu głowy. Ceny oscylują od 150EUR do nawet 900EUR za dobę. Oczywiście bardziej dostępne będą ceny "pokoi" czy moteli, gdzie możliwe jest znalezienia miejsca za 80EUR. W takim jednak wypadku nie możemy spodziewać się wysokich standardów.

Biały piasek na plaży. Lazurowy błękit oceanu. Nie pozostaje nic innego jak korzystać. Do naszej dyspozyji pozostaje wiele plaż, na których możemy po prostu leżeć, inne znakomicie nadają się do surfingu, kitesurfingu czy też nurkowania.

To wszystko pozostawiam Twojej decyzji drogi czytelniku. Jednak uprzedzam. Pobyt w takim miejscu uzależnia.

---

Seszele - krótki przewodnik


Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

Tajemnicza wyprawa do Boliwii - magia wielkiego La Paz

Autorem artykułu jest Marcela



Nazwa La Paz ta wzięła się stąd, że było to miejsce wydobycia złota. 20 listopada 1548 roku, po zakończeniu wojny domowej, hiszpański kapitan Alonso de Mendoza ufundował miasto de Nuestra SeĽora de La Paz, które miało się stać nieśmiertelnym symbolem zakończenia walk i zjednoczenia.

Na jego strażnika wyznaczono ośnieżony wulkan Illimani (6403 metry n.p.m.).

W 1825 roku na cześć zwycięstwa Peruwiańczyków i Boliwijczyków nad Hiszpanami w bitwie pod Ayacucho, która ostatecznie przesądziła o niepodległości krajów Ameryki Południowej, miasto zmieniło nazwę na La Paz de Ayacucho. Do dzisiaj oficjalnie nosi dwie nazwy - to właśnie oraz pierwotne, indiańskie Chuquiago.
Jak dotrzeć do La Paz ? La Paz to najwyżej położona stolica świata. Jej rozległe terytorium rozciąga się na wysokości od 3200 do 4200 metrów. Chociaż istnieje tutaj straż pożarna, nie ma zbyt wiele do roboty, bowiem powietrze jest tak rozrzedzone, że trudno nawet zapalić zapałkę. Przybyszów z nizin często dopada choroba wysokościowa, objawiająca się między innymi bólami głowy i krwotokami z nosa. Każde podejście pod górę może być dla początkujących przeprawą przez mękę.

Oprócz problemów spowodowanych wysokością może dokuczać zimno, andyjski klimat nie należy bowiem do najcieplejszych. Jest pora letnia i ta chłodniejsza, ale średnia roczna temperatura wynosi tylko 14 stopni Celsjusza, a od listopada do marca padają deszcze. Nie powinno to jednak odstraszać turystów. Na licznych bazarach można się bez problemu zaopatrzyć w ciepły sweter, szalik i czapkę z alpaki.
Wycieczka do Boliwii Większość mieszkańców Boliwii to Indianie. Zawsze znajdowali się oni w gorszej sytuacji ekonomiczno-społecznej niż biali i Latynosi. Kiedy powstawało La Paz, od razu wytworzył się podział - Indianie mieli zamieszkiwać tereny po prawej stronie rzeki, biali zaś po lewej.

W 1780 roku, po wybuchu powstania ludów Keczua i Ajmara, wybudowano nawet mur, by odgrodzić od zdesperowanych Indian pozostałych, przestraszonych mieszkańców Miasta Pokoju. Dzisiaj muru już nie ma, ale silny podział nadal istnieje. Odwrotnie niż gdzie indziej - w La Paz ci, którzy znajdują się na szczycie społecznej piramidy, mieszkają najniżej.

Domostwa indiańskiej biedoty wznoszą się często na szczytach pagórków i wzgórz. Obszar między 4200 i 3600 metrów zamieszkują społeczne niziny, składające się prawie w stu procentach z Keczua i Ajmara.

Na wysokości 3600 metrów, wokół administracyjnego i handlowego centrum, mieszka klasa średnia. Poniżej 3500 metrów rozciągają się dzielnice rezydencji jasnoskórych bogaczy.
Bieda jest niewysoka i ciemną ma twarz. Nosi długie, grube spódnice lub wytarte spodnie, bluzki i swetry w przepięknych kolorach tęczy i filcowe, okrągłe kapelusze.
Uwaga na czarne taksówki polujące na turystów O taksówkach w La Paz krążą czarne legendy. Można z nich korzystać, ale trzeba uważać, do jakiego samochodu się wsiada. Ważne, by było to teletaxi. Taxi bez numeru telefonu to często zwykła pułapka. Szczególnie łatwo w nią wpaść, jeśli podróżuje się samemu. Kierowca po pewnym czasie jazdy zatrzymuje samochód i dosiada się kolejny pasażer - "turysta". Po chwili zatrzymuje ich "policja", znajdując u tego ostatniego narkotyki. Tutaj wersje dalszego rozwoju wypadków bywają różne.

Mimo że opowieści te brzmią strasznie, nie wolno popadać w paranoję. Przy zachowaniu pewnych środków ostrożności nic złego stać się nie powinno.

Aby uniknąć przemieszczania się taksówkami, na zwiedzenie centrum La Paz najlepiej poświęcić cały dzień. Starczy to, aby przespacerować się od Plaza de Murillo aż do Plaza del Estudiante, zwiedzając okoliczne uliczki, kościoły i niektóre muzea. Plaza de Murillo to główny plac w mieście, przy którym znajdują się ładna neoklasycystyczna katedra, pałac prezydencki oraz siedziba parlamentu.

Od niej Calle Comercio, pełną banków, drogich sklepów i ulicznych handlarzy wszystkim, dojdziemy do kolejnego skweru. Stamtąd już tylko krok dzieli nas od gwarnego placyku Alfonsa de Mendozy, gdzie można w dużej, pełnej Boliwijczyków stołówce zjeść tani obiad oraz od placu San Francisco, gdzie z kolei warto nakarmić duszę, zaglądając do potężnej świątyni.

Place w centrum La Paz pełne są ludzi i gołębi. Gołębie rzucają się z dziobami na walające się na ziemi okruchy, a żebracy, ze swoimi błagalnymi spojrzeniami, na przechodniów. Obok pokrzykują sprzedawcy codziennej prasy, taniego jedzenia i papierosów. Rozchodzi się hałas toczących się ulicami samochodów i wydzierających wniebogłosy autobusowych naganiaczy.

Przed klasztorem San Francisco odbywają się czasem przedstawienia. Widownia teatrzyków ulicznych jest imponująca i w przeciwieństwie do często sztywnej i napuszonej publiki prawdziwych teatrów czy oper żywo reaguje na grę aktorów, a niejednokrotnie sama jest przez nich wciągana do udziału w spektaklu.

Odchodząca od placu San Francisco Avenida Mariscal Santa Cruz jest szeroka i reprezentacyjna. Znajdują się przy niej wysokie, nowoczesne budynki, często siedziby firm. Aleja ta prowadzi do placyku Studenta, skąd warto wybrać się do muzeum słynnej boliwijskiej rzeźbiarki Mariny NuĽez del Prado lub do Narodowego Muzeum Archeologii, prezentującego dorobek pradawnej kultury Tiahuanaco.

W centrum La Paz znajduje się wyjątkowe miejsce dla boliwijskich przestępców - carcel San Pedro. Funkcjonuje on niczym małe miasto. Podobno nie ma tam strażników, a więźniowie rządzą się własnymi prawami. Mogą mieszkać razem ze swoimi żonami i zwierzętami. Istnieje cała sieć barów i restauracji. Każdy żyje na takim poziomie, na jaki sobie zasłużył bądź zapracował. Może żyć w nędzy, ale może również dochrapać się niezłej rezydencji. Ile w tym w wszystkim prawdy, do końca nie wiadomo, bo od pewnego czasu władze San Pedro zabroniły tam wstępu turystom.

Na handlowej mapie stolicy znajdują się także już mniej ciekawe, ale równie olbrzymie Mercado Negro i Mercado Yamacho, swym wyglądem bardziej przypominające nasz sławny Stadion X-lecia w Warszawie. Jedno jest pewne: nie należy odkładać zakupów na później i na inne miejsca w Boliwii, bo taniej niż w La Paz już nigdzie nie będzie, a różnorodnością oferowanych produktów stołeczne bazary wygrywają z każdym konkurentem.
wycieczki po okolicy Grzechem byłoby, odwiedzając stolicę, nie zapuścić się poza jej granice, aby odkryć to, co skrywają otaczające ją wzgórza. Do największych atrakcji należą Księżycowa Dolina i rowerowy rajd po najniebezpieczniejszej trasie świata - "wężu" wijącym się nad przepaścią.

Warto spędzić w La Paz i okolicach co najmniej tydzień. Odnajdziemy tu magię i egzotykę, a jednocześnie nie będziemy się czuli jak w turystycznym rezerwacie, w jaki zamieniło się wiele miejsc cieszących się popularnością wśród podróżników. W La Paz życie toczy się swoim własnym rytmem, a turysta jest tylko skromnym do niego dodatkiem.

---

Biuro podróży i portal turystyczny TravelHoliday.pl oferuje wczasy online, wycieczki last minute, bilety lotnicze, hotele w Polsce i na świecie. Rezerwacja wczasów w serwisie www.travel7.pl


Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

Casablanca, dromadery i kuskus – klimaty marokańskie

Autorem artykułu jest Anna Chreptowicz



To przepiękne państwo, domena świata arabskiego, przez wieki stanowiło „smaczny kąsek” dla europejskich kolonizatorów. Dlatego wędrując po ulicach marokańskich miast, możemy napotkać wiele symboli przeniesionych tu ze świata Starego Kontynentu.

Maroko kusi nie tylko swym pięknem i bogatą historią, ale także wspaniałą kuchnią. Przedstawiam miasta, które musicie zobaczyć, jeśli wybieracie się w te rejony.
Na zachodzie kraju znajduje się Rabat – stolica Maroka. Miasto z pewnością zachwyci nas bogactwem wspaniałych wyrobów rzemieślniczych. Przeróżne wzory dywanów, piękna biżuteria i ceramika – to skarby, które znajdziemy spacerując po zatłoczonych ulicach lub wstępując na miejscowe bazary. Rabat jest jednym z ważniejszych ośrodków turystycznych Maroka. Założony w 1150 roku, szczyci się bogatą i burzliwą historią. Warto wspomnieć, iż przez stulecia, miasto było centrum piractwa zachodniej części Morza Śródziemnego. Dziś, na szczęście, pozostaje innym centrum – kultury islamu. Biblioteka Narodowa, Instytut języka arabskiego, Uniwersytet im. Muhammada V, liczne muzea, to świadectwa przywiązania do tradycji i kulturalny profil miasta.
Miłośnicy zabytków z pewnością zadowolą się licznymi śladami historii, rozrzuconymi po całym Rabacie. Mauzolea, ruiny meczetu Hassana z XII w., XIV-wieczne łaźnie – to tylko niewiele spośród atrakcji. W centrum czeka na nas cytadela budowana w XII-XVII w., Pałac królewski Dar el-Makhzen i Muzeum Antyków. Obiektem wartym obejrzenia jest kompleks ruin Szalla. Jest to pozostałość królewskiej nekropolii z czasów dynastii Almohadów, znajdująca się na przedmieściach miasta. Możemy tu podziwiać świetnie zachowany minaret meczetu Abu Jusufa, pozostałości murów obronnych i grobowców.

Wszyscy spragnieni słońca i błogiego lenistwa, powinni udać się do Agadiru. Czeka tu na Was ponad 10km pięknych plaż oraz słońce, które grzeje turystów ponad 300 dni w roku. Te wspaniałe warunki sprawiają, iż miasto jest jednym z najpopularniejszych ośrodków wypoczynkowych w Maroku. Na podróżników czekają wspaniałe hotele, skupione przy bulwarze Muhammada V, ciągnącym się wzdłuż plaż. Agadir polecany jest głównie pasjonatom sportu. Jeśli uwielbiacie wodne szaleństwo – to miejsce na pewno sprosta waszym oczekiwaniom. Surferzy i kitesurferzy nie będą się nudzić, bo warunki do uprawiania tych sportów są tu idealne. Również miłośnicy wypraw jachtowych znajdą wiele ciekawych miejsc na rejsy.
Agadir nie jest miejscem dla amatorów historii. Utracił on swój typowo marokański charakter, podczas tragicznego trzęsienia ziemi, które 29 lutego 1960r. niemal doszczętnie go zniszczyło. Do dzisiaj trwają prace nad odbudową miejscowej medyny (starej dzielnicy miasta, w której przeważnie mieszczą się bazary i główny meczet).

Kolejnym przystankiem w podróży po Maroku jest jego największe miasto – Casablanca. Swoją popularność zawdzięcza głównie filmowi, o tym samym tytule, który uplasował się na 10 miejscu, wśród 200 najpopularniejszych filmów wszechczasów. W mieście odbyła się także słynna konferencja przywódców państw alianckich, którzy w hotelu Anfa planowali strategię dotyczącą II wojny światowej. Warto przejść się po pięknym, historycznym centrum miasta, w którym możemy zatrzymać się na obiedzie w tradycyjnej restauracji. W Casablance znajduje się jeden z największych meczetów świata – meczet Hassana II. Jest on zbudowany na sztucznym nasypie, ponad Oceanem Atlantyckim. Wewnątrz, dzięki przeszklonej podłodze, można odnieść wrażenie stąpania po wodach oceanu. Przy meczecie znajduje się najwyższy na świecie minaret (210m). Obiekt można podziwiać z zewnątrz i ze środka, dzięki otwarciu go nie tylko dla wyznawców islamu.

Będąc na południu kraju, warto zwiedzić Marrakesz – stolicę regionu. To czwarte co do wielkości miasto ma do zaoferowania wiele atrakcji, głównie tych związanych z historią.
Po pierwsze – miejska medyna została wpisana na listę światowego dziedzictwa kulturalnego UNESCO. Warto więc przespacerować się po głównych ulicach tego historycznego miejsca. W obrębie medyny znajduje się meczet Alego ibn Jusufa, który jest najstarszą, zachowaną budowlą tego typu w mieście (XII w). Niestety jest on zamknięty dla niemuzułmanów. Jednakże budynkiem otwartym, który również zasługuje na uznanie, jest położona przy meczecie szkoła teologiczna (tzw. medresa). Wnętrze zdobione przepięknymi sztukateriami, z pewnością zachwyci wszystkich zwiedzających.
Ciekawym obiektem są również Grobowce Saadytów - nekropolia składająca się z dziedzińca, dwóch mauzoleów i pięknego ogrodu. Najstarszy grób w obrębie cmentarza pochodzi z 1557r., a najpiękniejszy należy do Ahmada I al-Mansura. Miejsce jego pochówku to wnętrze z dwunastoma kolumnami, którego ściany pokryte są płaskorzeźbami i mozaikami.
Za największą atrakcję turystyczną miasta został uznany plac Dżamaa al-Fina. Znajduje się on na liście światowego dziedzictwa kulturalnego UNESCO. W XIX wieku odbywały się tu targi niewolników i egzekucje, dlatego też często jest nazywany „zgromadzeniem umarłych”. Dżamaa al-Fina to miejsce, które codziennie tętni życiem. Znajdziemy tu liczne stragany z wyrobami rzemieślniczymi, z produktami miejscowej kuchni i z pamiątkami. Wokół straganów odbywa się istny teatr bębniarzy, zaklinaczy węży, kuglarzy i opowiadaczy niesamowitych legend, którzy swoimi osobliwymi talentami starają się zwrócić uwagę turystów.

Jeśli interesujecie się kulturą arabską, chcecie spędzić czas miło i ciekawie, w promieniach nieustannie świecącego słońca, zasmakować wspaniałej kuchni i poznać kawał wielkiej historii – musicie wybrać się do Maroka. Tutaj czekają na Was niezliczone atrakcje i możliwość zapoznania się z odmienną i niezwykle bogatą tradycją arabskiego świata.

---

Zespół Net Holidays


Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

Osobliwości Pustyni Namib

Autorem artykułu jest Waldemar Delekta



Relacja z fascynującego safari po wydmach "żyjącej pustyni" Namib. W czasie naszej wycieczki po wydmach Namibii odkryliśmy zwierzęta, które w zadziwijący sposób zdołały zaadaptować się do trudnych warunków pustynnych.

Nasz przewodnik Clive czytał właśnie gazetę Buszmena. Skulony, w połowie wysokości wydmy sterczał wpatrzony badawczo w pomarańczowy, drobny piasek. Dla laików, zbocza wydm są olbrzymią chaotyczną masą piasku bez żadnych rozpoznawalnych znaków.Clive mimo wszystko wyszukał na piasku pewne, łatwe do zlekceważenia nieprawidłowości - drobne
skazy, jakby ktoś delikatnie dotykał piórem gładzi piasku. Zaczął kopać w piasku,
z wigorem spotykanym u szakala żerującego za pisklętami żołny, ale z zachowaniem większej przezorności, po czym powoli zszedł dół wydmy, gdzie czekaliśmy z podekscytowaniem żeby zobaczyć jego znaleziony skarb. W jego dłoniach siedział gekon palmato, z wielkimi, zawsze szeroko otwartymi oczami, patrzącymi bez wyrazu na wprost.
Przez przezroczystą skórę z lekkim różowym odcieniem widać było organy wewnętrzne. Clive postawił gekona ostrożnie na piasku żeby zrobić zdjęcia w naturalnym środowisku. Podziwialiśmy malutkie łapki działające podobnie jak rakiety śnieżne przy wspinaczkach po górach.
Clive przyniósł wodę w butelce ze spryskiwaczem i delikatnie popryskał gekona kropelkami wody. Spragniona jaszczurka zlizała wodę z twarzy długim językiem. Jest to naturalny odruch, gekony mogą przetrwać z wykorzystaniem wody pochodzącej z kondensacji mgły otulającej te nadmorskie wydmy pustyni Namib w prawie każdą noc, po czym odniósł gekona w miejsce gdzie go znalazł i przysypał go piaskiem. Wróciliśmy do naszego 4X4 z ogromnymi oponami z zniżonym ciśnieniem żeby lepiej radzić sobie z pokonywaniem piaszczystych przeszkód i rozpoczęliśmy powolny patrol "żyjącej pustyni".
Po drodze Clive opowiadał o pustyni i nazwał tutejszą gęstą mgłę "sercem pustyni Namib", bo utrzymuje przy życiu wszystkie stworzenia, małe i duże.
Clive skierował promień swojego termometru na podczerwień na jedną z mijanych wydm "Tylko 45 stopni. To wciąż zimno", powiedział. Ostrożnie unikamy jazdy po żwirowych połączeniach pomiędzy wydmami, są one wyjątkowo łatwe do uszkodzenia, koleiny po kołach samochodu będą widoczne przez dziesiątki lat. Lekkomyślni kierowcy i quad bikes są stałym zagrożeniem dla tego wrażliwego ekosystemu,
a Clive jest członkiem terenowej straży odpowiedzialnej za przestrzeganie rygorystycznych przepisów ochrony środowiska, w szczególności trzymania się wyznaczonych tras.
Podczas naszego sukcesywnego krótkiego postoju zobaczyliśmy pierwszego chrząszcza "toktokkie". Clive miał już przygotowany aerosol, spryskał owada kropelkami życiodajnej wody.
Obserwowaliśmy z zachwytem jak lśniący, czarny żuk stanął na głowie i krople wody spływały prosto do jego głowy specjalnymi kanalikami w pancerzu chitynowym.
Chrząszcz ten zwany potocznie "Fog-basking beatle" każdego ranka staje na głowie i czeka spokojnie na kondensację pary wodnej na jego czarnym pancerzu. Strategia ta okazuje się bardzo efektywna, w ten sposób może on w ciągu jednego poranka złapać wodę w ilości dochodzącej aż do 40% wagi swojego ciała. Następnie Clive pokazał nam tańczącego white lady spider (pająk biała dama). Straszony patykiem pająk cofnął się do tyłu i planował atak przez podniesienie przednich nóg do góry. Dowiedzieliśmy się że ugryzienie tego jadowitego pająka jest strasznie bolesne.
Jesteśmy znów w naszym pojeździe, mijamy pojedyncze krzewy dolarowe i krzewy szakala.
Niespodziewanie, Clive zatrzymał się obok jednego z krzaków i krzyknął "tu jest Peringueys adder" wskazując na charakterystyczne ślady na piasku. Ziarenka piasku były dużo grubsze i wielokolorowe. W takiej różnorodności nic nie mogliśmy zobaczyć, nagle Clive wskazał na dwa małe brązowe, rzekomo kamyki z czarnymi paskami. Delikatnie, rozsunął kijem piach wokół węża. Adder wyszedł na powierzchnię, zaskakująco szybkim, falistym ruchem oddalił się o jakiś metr i zakopał się zręcznie w piasek i ponownie widoczne były wyłącznie oczy. Był to bardzo młody wąż, nie więcej niż 15 cm długości, cieńszy niż ołówek, pokryty małymi łuskami w kolorze otaczającego otoczenia. Clive powiedział nam że adder to gatunek afrykańskiej żmiji, może on ukrywać się w pobliżu krzaków i jeść raz na trzy miesiące. Odjechaliśmy tylko kilka kilometrów od pustynnej metropolii, Swakopmund niemniej jednak wydawało się że to inna planeta. Wyjechaliśmy mozolnie na szczyt wysokiej wydmy i gwałtownie ślizgiem, niby roller-coaster zjechaliśmy po ryczącym pod kołami piasku. Popatrzyliśmy jeszcze raz na wydmy, jeszcze kilka godzin temu były dla nas jałowymi nieużytkami, teraz stały się niezwykle ciekawym i zróżnicowanym ekosystemem.

Gekon spotkany na wzdmach w Namibii

---

Autor Waldemar Delekta, podróżnik i turysta, poleca więcej informacji o Afryce na stronach: Kapsztad i Wyprawy do RPA


Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

Wyprawa do Namibii, krainy ludu Himba

Autorem artykułu jest Waldemar Delekta



Namibia ma tylko 5 450 kilometrów szos asfaltowych i aż 37 000 kilometrów dróg gruntowych. Jeśli lubisz odkrycia, Namibia będzie idealnym miejscem do przeżycia przygody swojego życia.

Namibia w odróżnieniu od większości afrykańskich krajów należy do bezpiecznych i przyjaznych dla turystów miejsc. Przed wyjazdem trochę jednak się obawiałem. Co prawda zdobyłem już wiele

doświadczenia na bezdrożach pustyni Kalahari w Botswanie i w RPA, mogłem uważać się już za eksperta. Mówiąc szczerze, na myśl że muszę jechać tak daleko, przez nieznane i nieprzyjazne człowiekowi tereny z trzyosobową grupą znanych i cenionych ludzi z Polski wzbudzało we mnie niepokój ale podjąłem się tego bo lubię ryzyko. Najbardziej obawiałem się awarii samochodu, istniała też możliwość zabłądzenia. Naszym pierwszym celem podróży była wizyta w wiosce ludności Himba przy granicy z Angolą. W Windhoek z Caprivi Car Hire wypożyczyłem prawie nowego 3.5 litrowego Mitsubishi Triton. Przed wyjazdem urzędnik z wypożyczalni samochodów ostrzegł mnie: “jeśli chcesz mieć nerki w dobrym stanie, nie jedź za szybko. Na drogach spotyka się często małe uskoki, prawie nie widoczne z punktu widzenia kierowcy. O ich istnieniu dowiesz się dopiero kiedy na nie najedziesz z dużą prędkością”. Miał on dużo racji, drogi szutrowe w Namibii są bardzo dobrze utrzymane. Często spotyka się ogromne zgarniarki naprawiające drogę, pomimo tego w północnej części Namibii występuje wiele wyschniętych rzek, powracających do życia w czasie ulewnych deszczów. Powoduje to bardzo niebezpieczne przy szybkiej jeździe podmycia drogi. Na większości dróg koła samochodów wybijają niewielkie, ale bardzo regularne garby, nazwane przez Antonio Halika pralką. Przy szybkiej jeździe koła samochodu odbijają się płynnie od wierzchołków garbów, czyniąc podróż mniej uciążliwą. Do szybkiej jazdy zachęcał mnie dodatkowo fakt, że praktycznie, nie kontroluje się prędkości jazdy w Namibii na drogach gruntowych. Widocznie władze doszły do wniosku że prędkość jazdy reguluje się sama w zależności od stanu nawierzchni, ale rzadko przekroczy 100 km na godzinę. Tym bardziej że ruch jest tutaj bardzo mały, mogę śmiało powiedzieć że samochód przejeżdża tędy średnio co godzinę. Zresztą, nie chciał bym jechać za kimś z powodu unoszącej się chmury kurzu. Zastanawiałem się często jak wyglądała by taka jazda przy dużej liczbie samochodów. Wszyscy nabawili by się pewnie pylicy płuc. Najpierw jechaliśmy przez Ovamboland, gdzie przeważnie występują asfaltowe nawierzchnie. Samochód terenowy nie jest tutaj wymagany. Miasteczka i wioski są bardzo małe, rozrzucone w dużych odległościach od siebie. Większość lokalnej ludności Ovambo mieszka w chatach krytych strzechą z zagrodami dla kóz i krów wykonanymi z pni akacji wkopanych pionowo w piasek. Płaskie równiny zwane są przez tubylców oshana a wysokie, bardzo egzotycznie wyglądające palmy noszą nazwę makalani. Przy drodze można kupić rzeźbione breloczki do kluczy wykonane z owoców palm makalani. Sprzedający na poczekaniu mogą wyciąć w nich twoje imię. Doskonałą metodą poznania miejscowej kultury jest rozmowa z mieszkańcami przy butelce zimnego piwa w jednych ze sklepów cuca noszącymi nazwy takie jak “Lucky Bar”, “Back of the Moon” albo “7 to 7”. Ogromna większość spotykanych w barach osób jest komunikatywna w języku angielskim i niemieckim, mówią też w języku afrikaans i paroma lokalnymi.

Jechaliśmy dalej, na północ i później na zachód do Opuwo w Kaokoland, do krainy szczepu Himba. Większość ludzi żyje tutaj w tradycyjny sposób. Smarują swoje ciała ochrą i masłem, zakładają skórzane ubrania i mają pięknie udekorowane włosy. Najważniejszy jest fakt, że jest to ich naturalny sposób życia nie tak jak w przypadku wielu innych grup etnicznych w Afryce, zachowany tylko dla turystów. Wielu z nich cały czas prowadzi wędrowny tryb życia, przenosi się razem ze stadami krowów w poszukiwaniu wody. Jeśli jedziesz samochdem 4X4, masz dwa koła zapasowe i dużo benzyny powinieneś wybrać starą drogę wybudowaną dla armi RPA obok rzeki Kunene wzdłuż granicy Namibii z Angolą. Od Wodospadu Epupa, (miniaturowej wersji Wodospadu Wiktorii) aż do malowniczego Wodospadu Ruacana. Kunene jest najodleglejszą i najpiękniejszą rzeką w tej części Afryki. Zielona woda otacza bujnie zielone wyspy, krokodyle wylegują się leniwie w płytkiej wodzie przy piaszczystym brzegu. Zatrzymaliśmy się tutaj na dwa dni w celu bliższej obserwacji przyrody. Czasami wydaje ci się że wszystko już widziałeś i pobyt nabiera bardziej charakteru wypoczynkowego niż poznawczego. Wystarczy jednak rozejrzeć się dokładnie. Odkrywasz wtedy mnóstwo ciekawych szczegółów. Może to dziwne, ale widok popularnych afrykańskich zwierząt nie cieszy mnie aż tak bardzo jak odkrycia interesujących gatunków roślin i owadów albo minerałów. Takie rzeczy umykają uwadze przeciętnych turystów, chyba że przewodnik posiada dużą wiedzę i zwróci na to uwagę. Do dobrego poznania tych terenów wymagane jest dużo czasu, pomoc doświadczonych w danym terenie przewodników i dobre książki.

Kupiłem zrobiony ręcznie przez rzemieślników Himba nóż w skórzanej pochwie. Na stacji benzynowej obok Rucana wyjmowałem tym nożem wbite w chłodnicę nasiona traw. “Kupiłeś katana”, powiedział do mnie pracownik stacji benzynowej, widocznie trochę zdziwiony że używam lokalnie wykprodukowane narzędzie. Katana? Przecież jest to japońskie słowo określające miecz Samurajów. Słowo to zostało zapożyczone od portugalskich odkrywców przybył tutaj w XV wieku po powrocie z Jipangu (Japonii). Z Ruacana wróciłem do Windhuk na krótki odpoczynek przed wyjazdem do Parku Narodowego Etosza. Miasto liczy jakieś 250 000 tysięcy ludzi, mieszają się tutaj kultury afrykańskie z europejskimi w równych stosunkach. Sklepy z pamiątkami sprzedają wszystko, od jajek strusich przez miedziane bransotetki, kamienie szlachetne po ogromne figury żyraf. Wszystko to obok starych budynków wyglądających podobnie jak w Bavarii. Roznoszą się dźwięki muzyki Kwaito a lokalni mieszkańcy i turyści popijają kawę w kawiarenkach na chodniku.

Kelnerki, to kobiety Herero, ubrane w fałdziste suknie nakazane przez misjonarzy w XIX wieku, którzy stwierdzili że nagość nie przystoi.

Etosza jest tylko kilka godzin jazdy w kierunku północnym od Windhuk dzięki dobrze utrzymanej szosie asfaltowej. Jest to jeden z największych rezerwatów w Afryce, słynny z rozległych równin umożliwiających łatwą obserwację dzikiej zwierzyny. W czasie dwudniowego pobytu w Etoszy widziałem niezliczone ilości szpringboków, zebry, guźce, kilka słoni i parę zakochanych lwów.

Mieszkaliśmy w kempie Halali, z dobrze urządzonym miejscem do obserwacji zwierząt przy wodopoju. Na długo przed zachodem słońca zajęliśmy miejsca na ławeczkach i razem z grupą niemieckich turystów obserwowaliśmy akcję po drugiej stronie ogrodzenia. W czasie kiedy słonie zażywały kąpieli, inne zwierzęta stały w oddali i czekały cierpliwie. Pod naszymi nogami szare wiewiórki walczyły o kawałek jedzenia pozostawionego w woreczku foliowym. W czasie kolacji, do stołu podchodziły do nas bezczelne szakale. Przyzwyczajone już do obcowania z ludźmi, zbliżały się bardzo blisko do stołu, nie pomagało nawet ich straszenie. Prawdziwą ucztę w śmietnikach miały dopiero kiedy wszyscy spali. Sieć drogowa Etoszy jest bardzo prosta dlatego mogłem się tam poruszyć bez problemu z pomocą zakupionej przy wjeździe dokładnej mapy. Drogi biegną przez kolczaste krzaki i suchą i pustą sawannę obejmującą południową i wschodnią część parku. Najbardziej charakterystycznym miejscem PN Etosza jest Etosha Pan (słone jezioro). Park jest domem dla ponad 140 gatunków ssaków, 340 gatunków ptaków, 110 gatunków gadów, 16 płazów i jednego gatunku ryb. Kempingi są w odległości od siebie około 70 kilometrów, można tam kupić benzynę i podstawowe produkty żywnościowe. W sierpniu 2008 roku otworzono w Etoszy czwarty kemping nazwany Onkoshi Camp i pierwszy tego rodzaju obiekt aż od czterdziestu lat.

Wybudowany na odległym półwyspie słonego jeziora, dostarcza odmiennych przeżyć niż pozostałe miejsca. Goście muszą pozostawić samochody w Namutoni i będą przewiezieni do Onkoshi przez przewodników Namibia Wildlife Resorts.

Na południe od Windhuk rozciągają się moim zdaniem najlepsze widoki. W środku parku Namib-Naukluft jest Sossusvlei, jedno z najsłynniejszych miejsc w Namibii. Mierzące po kilkaset metrów wydmy piaskowe, jedne z najwyższych na świecie,

ciągną się wzdłuż wybrzeża. Naniesiony przez wiejący od Oceanu Atlantyckiego

wiatr, piasek mieni się wszystkimi odcieniami rdzawego koloru. Jest to niesamowita

sceneria, jakby żywcem wyjęta ze stron powieści Franka Herberta „Diuna”.

Zwiedzanie wydm najlepiej zacząć przed wschodem słońca, kiedy panuje chłód. Zdjęcia zrobione w Sossusvlei ozdabiają niejedną galerię, okładki wielu czasopism podróżniczych i kalendarze. Najbardziej interesującym miejscem jest Dead Vlei (Martwa Dolina), z jej wyschniętymi od ponad 800 lat pniami akacji erioloba. Możesz tam się dostać z pomocą lokalnego przewodnika. Jeśli cię na to stać, warto jest zafundować sobie lot balonem nad wydmami o wschodzie słońca, nigdy nie zapomnisz przeżycia jak unosisz się bezszelestnie, prawie w bezruchu i obserwujesz wyłaniające się powoli pomarańczowe Słońce. Jeśli spojrzysz w dół, zobaczysz odbicia kolorowych promieni na łukach wydm i panujący spokój. Z Sossusvlei jechaliśmy przez prywatny rezerwat Namib Rand. Pokonujesz ogromne odległości po tym nie zmienionym od milionów lat terytorium. Kiedy słońce zaczęło chować się za horyzontem dojechaliśmy do miasteczka Aus i jego trawiastych, nieskończenie długich równin. Klein-Aus Vista Lodge jest miejscem wartym polecenia ze względu na możliwość zobaczenia dzikich koni żyjących na południowym końcu Namib Naukluft. Istnieje wiele teorii co do pochodzenia tych wspaniałych zwierząt. Wielu wierzy że jest to pozostałość po stacjonującej tutaj kiedyś niemiecjiej kawalerii. Inna wersja mówi że uciekły one ze stada należącego do Barona Hansa-Hienricha von Wolf, pierwszego właściciela zamku Duwisib. Trzecia teoria głosi że przetrwały katastrofę morską i uciekły z rozbitego okrętu. Prawda pewnie leży po środku. Z czasem konie stały się dzikie i z generacji na generację ich geny ulegały zmianie, co pozwalało im przetrwać te trudne warunki. Początkowo planowano wybicie wszystkich dzikich koni że względu na zachowanie naturalnego środowiska, jednak kiedy okazało się że jes to duża atrakcja turystyczna, pozostawiono je w spokoju. Na zachód od Aus znajduje si Luderitz, prawie zapomniana niemiecka kolonialna enklawa otoczona przez pustynię i wydmy. Panuje upojna melancholia na tym wiatrzystym wybrzeżu kiedy gęsta mgła niespodziewanie przychodzi z zimnego Oceanu Atlantyckiego. Znaki drogowe ostrzegają cię że występujące tutaj burze piaskowe mogą zniszczyć lakier na twoim samochodzie. Luderitz bał miejscem osiedlenia się pierwszej niemieckiej kolonii w Namibii w roku 1883. Pierwsi Europejczycy tutaj to portugalska załoga pod dowództwem Bartholomew Diaz. Wybudowali oni kamienny krzyż w roku 1488 w celu udokumentowania swojego odkrycia. Zaraz obok Luderitz możecie zobaczyć miasto duchów – Kolmanskop. W okresie jego świetności było to miasteczko poszukiwaczy diamentów w którym woda kosztowała drożej niż szampan, a diamenty o wartości milionów PLN sprzedawane były na niewielkiej giełdzie. Miasteczko upadło tak samo szybko jak powstało, pozwalając pustyni powoli wchłonąć budynki. Wędrówka pomiędzy porzuconymi, wypełnionymi piaskiem domami to bardzo dziwne uczucie. Drzwi są szeroko otwarte i tak zablokowane przez zwały piasku, włączniki światła cały czas czekają żeby je nacisnąć i wiatr smutno wyje przez okna pozbawione szyb. Stanąłem przy oknie z widokiem na pustynię i długo myślałem o ludziach, którzy kiedyś tutaj żyli. Było w tym coś tajemniczego, coś straszącego i nadprzyrodzonego sprowadzające się do naturalnego piękna tego zakątka.

---

Autor Waldemar Delekta, podróżnik i turysta, poleca więcej informacji o Afryce na stronach: Kapsztad i Wyprawy do RPA


Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

Intrygująca historia Parku Narodowego Addo Elephant

Autorem artykułu jest Waldemar Delekta



Park Narodowy Addo Elephant jest najszybciej rozrastającym się parkiem w Republice Południowej Afryki. Fascynująca jest jego historia. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy jak kosztowna może być ochrona środowiska.


W 1919 roku najęto majora PJ Pretoriusa żeby wyeliminować wszystkie słonie na terenie dzisiejszego PN Addo żeby zakończyć zmagania farmerów.

Słonie regularnie niszczyły plantacje i było to jedyne rozsądne rozwiązanie na te czasy. Pretorius zabił aż 120 słoni, ocalało tylko 11, bo uciekły do bardzo trudnego dla ludzi terenu zwanego Harvey Bush. W 1931 roku proklamowano tam park narodowy i przegoniono tam pozostałe 11 słoni.

Sprawa nie była jednak rozwiązana, okazało się że wybudowane w pośpiechu elektryczne ogrodzenie było bardzo łatwe do pokonania przez słonie. Park Narodowy Addo zyskał wtedy reputację najbardziej niebezpiecznego parku na świecie. Farmerzy odnosili ogromne straty, domagali się wysokich odszkodowań. Zdarzały się też wypadki śmiertelne. Ofiarami słoni padali farmerzy, myśliwi, pracownik parku i kobieta, która zabłądziła w nocy. Fascynująca jest historia rolnika wiozącego wozem konnym ładunek owsa do Port Elizabeth. Kiedy pojawiło się za nim stado słoni, jedyne co mógł zrobić było wysypanie na drogę dużej ilości owsa. Opóźniło to słonie tylko na krótką chwilę, po chwili znów doganiały wóz z owsem. Farmer zrzucał z wozu kolejną porcję owsa, w ten sposób udało mu się wyjechać z terytorium słoni. Owies uratował życie farmera.

Zarząd parku zaczął akcję dożywiania słoni, żeby trzymać zwierzęta w granicach parku.

Całymi wozami przywożono siano, dynie, ananasy i pomarańcze. Był to bardzo dobry sposób, ale bardzo drogi. Słonie spodziewały się swojej dziennej racji i zawsze krążyły w jednym miejscu. W 1954 roku ukończono budowę ogrodzenia odpornego na słonie, ale dożywianie stało się już rutyną i trudno było to zakończyć. Każdego dnia ciężarówka pełna pomarańczy wjeżdżała do parku, bardzo blisko ogrodzenia widokowego dla turystów. Kierowca zataczał koła, w tym czasie otwierane były burty i owoce rozsypywały się po wszystkich stronach. Po wielu latach okazało się że dożywianie słoni wyrządziło ogromne zniszczenia dla tej części parku. Słonie przywykły do karmienia, zawsze oczekiwały na pożywienie, nie oddalały się daleko żeby nie przeoczyć posiłku. Bardzo mały obszar parku musiał wyżywić 75% stada, co zniszczyło prawie całkowicie roślinność. Słonie stały się agresywne, walczyły o pomarańcze, zdarzały się przypadki stratowania młodych słoni. W 1976 roku park zakupywał aż 30 ton pomarańczy miesięcznie.

W 1978 roku podjęto niełatwą decyzję o zaprzestaniu dokarmiania. Do dzisiaj obowiązuje zakaz posiadania przez odwiedzających park owoców cytrusowych ze względu na własne bezpieczeństwo.

Słonie mają dobrą pamięć, doskonale pamiętają zapach pomarańczy, mają też dobry węch. Jeśli wyczuły by zapach pomarańczy, wycieczka do parku skończyć by się mogła tragicznie.

---

Autor Waldemar Delekta, podróżnik i turysta, poleca więcej informacji o Afryce na stronach: Kapsztad i Wyprawy do RPA


Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

Wycieczka do Kruger Parku czyli afrykańskie Safari.

Autorem artykułu jest CreSEO



Wycieczka na safari do Kruge Parku. Tutaj można zobaczyć słynne afrykańskie "Big Five": lew, słoń, lampart, nosorożec, bawół. Po drodze są jeszcze inne zwierzęta - antylopy, zebry, żyrafy, hipopotamy, hieny, itd.

Safari w Afryce - afrykanskie Safari

300px-Kruger_Park_ZebraKruger Park

Kruger Park ma w sąsiedztwie kilka prywatnych rezerwatów, które posiadają na swym terenie domki zwane las - lodgie. Wszystkie lodgie skonstruowane są w taki sposób, aby nie wyróżniać się z otaczajacego środowiska. Domki jednopiętrowe lub ich struktury położone są na wzgórzach lub w dolinach rzek. Bezpośrednio z hotelu można obserwować zwierzęta, którzy przyszły napić się wody lub do pastwisk w dolinie.

Jeep safari.

Turyści zatrzymujący się w lodge wcześnie rano udają się na jeep safari, gdzie można zobaczyć zwierzęta w ich naturalnym środowisku i zrobić zdjęcia. Zwierzęta nie zwracają uwagi na samochody z turystami i traktują ich jako żywy obiekt.
Tutaj można zobaczyć słynne afrykańskie "Big Five": lew, słoń, lampart, nosorożec, bawół. Po drodze są jeszcze inne zwierzęta - antylopy, zebry, żyrafy, hipopotamy, hieny, itd. Zwierzęta można fotografować lub wypożyczyć kamerę wideo.
W ciągu dnia organizowane są spacery, aby obserwować życie zwierząt i ptaków. Wszystkie zajęcia na safari prowadzone są w towarzystwie doświadczonych myśliwych. Wieczorem uczestnicy safari jedzą obiad, a siedząc przy grillowym ognisku można podziwiać rozgwieżdżone niebo i słuchać szelestu traw i liści, i poczuć zapach ziół dochodzących z sawanny.

Spotkanie na safari (cyt.)

Wreszcie, jak nam się wydawało, zobaczyliśmy kawałek prawdziwej Afryki. Jechaliśmy kilka minut przeżywając spotkanie, było z górki, samochód się całkiem rozpędził po piaszczystej drodze, aż... zza zakrętu wyłoniły się 3 słonie, dwa razy większe od tego, którego widzieliśmy wcześniej. Przeszły koło samochodu bez emocji, a jeden z nich podrapał się (chyba na nasz widok) trąbą w oko! Długo nie mogliśmy wyjść z szoku. Byliśmy pewni, że to wszystko co może nas spotkać w tym parku.
Ale czekała nas jeszcze jedna atrakcja! Na ukoronowanie przejażdżki po parku, samochodem z zamkniętymi oknami wjechaliśmy na ogrodzony teren z 20 może 30 lwami. Właściwie, to nie wiem, które zwierzę zrobiło na mnie większe wrażenie: ogromny słoń, czy dumny i nieprzewidywalny lew.

---

Autor: Andrzej Zalewski (redaktor serwisu Wakacje w Afryce - www.AfrykaWakacje.com)


Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl